Janusz i Grzegorz Nałęcz: Co skłoniło Pana do napisania książki "Moskwa Nord-Ost"? Czy samo pisanie było trudne?
Andrzej Zaucha: Nawet nie podejrzewałem, że napisać książkę jest tak trudno. Pomysł podrzucił mi mój kolega ze studiów Tomek Balon. Już kilka tygodni po zamachu przysłał mi list z propozycja przeprowadzenia własnego dziennikarskiego dochodzenia, które pozwoliłoby wyjaśnić tajemnice, otaczające "Nord-Ost", których nie chciały zdradzać rosyjskie władze.
I wtedy i dzisiaj jest tych sekretów nadal bardzo dużo: skład użytego gazu obezwładniającego, sposób przeprowadzenia szturmu przez komandosów, zabicie wszystkich co do jednego terrorystów, wreszcie przyczyny fatalnie przeprowadzonej akcji ratunkowej, za która NIKT nie został ukarany (udało mi się z niemal całkowitą pewnością ustalić, kto ponosi odpowiedzialność za śmierć większości zakładników, ale rosyjska prokuratura milczy na ten temat, a wyniki śledztwa, jakie prowadzi w sprawie zamachu są utajnione; ponadto wiele wskazuje na to, ze dochodzenie nie dotyczy tego, jak ratowano więźniów "Nord-Ostu").
Janusz i Grzegorz Nałęcz: Jak długo trwało zbieranie materiałów do książki?
Andrzej Zaucha: Zbieranie materiałów i pisanie książki zajęło mi około ośmiu miesięcy, przy tym niemal cały czas "nie schodziłem z anteny" i nie przerywałem pracy korespondenta RMF (przy okazji musze podziękować mojemu szefowie Jackowi Stawiskiem i moim kolegom z newsroom'u, że traktowali mnie w tym czasie znacznie łagodniej niż zwykle). Ostatnie kilka miesięcy, gdy pracowałem nad tekstem, to był prawdziwy koszmar - całymi dniami i częściowo nocami prawie nie wstawałem od komputera. Ale mam nadzieje, że warto było.
Udało mi się porozmawiać z wieloma świadkami dramatu w teatrze na Dubrowce, z byłymi zakładnikami, dziennikarzami, którzy obserwowali z bliska przebieg zamachu i nawet rozmawiali z terrorystami, wreszcie z ludźmi, którzy brali udział w przygotowaniu szturmu jednostek specjalnych i brali udział w akcji ratunkowej. Zebrałem tysiące stron wywiadów i materiałów zamieszczonych w rosyjskiej prasie. Na tej podstawie spróbowałem zrekonstruować przebieg zamachu, pokazując go przede wszystkim oczami zakładników - pokazuje ich losy jeszcze przed akcja terrorystów, opowiadam, czym zajmowali się na kilka godzin przed pójściem do teatru, szczegółowo opisuje, jak trafili w ręce uzbrojonych Czeczenów i co działo się na widowni teatru w ciągu 57 godzin akcji terrorystycznej. W książce pisze o tym, jak terroryści zajęli teatr, jak dotarli do Moskwy i jak przygotowywali operacje (wszystko wskazuje na to, ze jeden z dowódców komanda terrorystycznego Abubakar rozpoczął przygotowania już w styczniu 2002 r.). Przedstawiam motywy, którymi kierowali się Czeczeni i racje, które brał pod uwagę prezydent Wladimir Putin podejmując decyzje o szturmie teatru. Opisuje działania służb specjalnych i przygotowania jednostki antyterrorystycznej do ataku. Wreszcie bardzo szczegółowo analizuje przebieg akcji ratowniczej (fragment opisu ratowania jednej z moich bohaterek poniżej).
Wnioski, jakie wysnuwam, są szokujące: oczywiście, to czeczenscy terroryści spowodowali tę tragedię, hekatombę ofiar, ale kto wie, czy nie większą odpowiedzialność ponoszą rosyjskie władze, które nawet nie próbowały przy pomocy rozmów osiągnąć kompromis z napastnikami i uwolnić zakładników (w istocie nie było żadnych negocjacji!), zdecydowały się natomiast na szturm, chociaż ryzyko wybuchu było niezwykle wysokie. Gdyby doszło do eksplozji, zginęłoby ponad tysiąc osób. Ostatecznie zginęło 130 zakładników i 40 terrorystów.
Wszystko to w imię "wielkiej Rosji" i o tym, tez szczegółowo pisze w książce (nieprzypadkowo Putin w orędziu do narodu tuz po szturmie powiedział: "Udowodniliśmy, ze Rosji nie można rzucić na kolana"). To cena, którą zapłacili zakładnicy Nord-Ostu. I o tym, jest tak książka
Janusz i Grzegorz Nałęcz: Kiedy odbędzie się premiera książki?
Andrzej Zaucha: Premiera ma się odbyć podczas targów w Krakowie, 25.10. w rocznice zamachu. Książkę w wielkim pośpiechu przygotowuje wydawnictwo Bosz, to samo, które wydało dwie poprzednie książki korespondentów RMF FM. Książka ma prawie 400 stron, zawiera kilkadziesiąt ilustracji, ale najważniejszy jest tekst.
"Fragment książki wydawnictwa BOSZ "Moskwa. Nord-Ost".
Kruglikow natychmiast po powrocie z delegacji pobiegł pod teatr,
gdzie natknął się na kordon milicjantów. Cale dwa dni, aż do samego szturmu, był w pobliżu centrum teatralnego na Dubrowce, wchodził do domów, szukał szczeliny w szeregach milicjantów, ale w żaden sposób nie mógł się dostać bliżej miejsca, gdzie więziono jego żonę. Udało mu się przebić dopiero tuż po szturmie, gdy wokół Domu Kultury zapanował chaos i totalny bałagan.
Podbiegł przed wejście i zobaczył, jak ze środka wynoszą pierwszych
nieprzytomnych zakładników - widok był straszny.
- Opowiadał później, ze wszyscy byli martwi - opowiada Wiktoria Kruglikowa. - Ludzie w rożnych ubraniach, grubi i chudzi, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, ale twarze wszyscy mieli jednakowe - posiniałe, z wyszczerzonymi zębami. Wszyscy mieli jednakowo zmienione gazem i przerażeniem oblicze. Mówił, ze czasem na starych kronikach z obozów koncentracyjnych, gdzie pokazują więźniów zabitych gazem, można zobaczyć takie właśnie twarze - wyszczerzone żeby, ściągnięte w skurczu mięsnie.
I wtedy mąż Wiktorii dostrzegł najbliższe mu kobiety - żonę i córkę.
Z gardła żony dobiegał tak straszny charkot, że pomyślał: pewnie ma złamany kręgosłup!
- Pomyślał tak, bo widział, jak nas wynoszą z teatru i rzucają na ziemie jak worki - mówi Kruglikowa. - Właśnie z powodu tego kręgosłupa
mnie złapał jako pierwsza, nie córkę, ale właśnie mnie. I poniósł do karetki, chociaż to było daleko.
Kruglikow minął stojące najbliżej wejścia autobusy, które kierujący
akcja ratunkowa wysłali przed karetkami. Dlaczego właśnie autobusy? Nie ma na to pytanie odpowiedzi do dzisiaj. Oficjalnie mówi się, że organizatorzy akcji chcieli jak najszybciej wywieźć ofiary spod teatru, w którym mogło, jak się wydawało, w każdej chwili dojść do wybuchu. Ktoś zdecydował, że najszybciej będzie to można zrobić autobusami. Dlatego jako pierwsze pod teatr podjechały właśnie one i zablokowały drogę dojazdu karetkom - ratownicy i sanitariusze nie mieli wyboru, właśnie do autobusów załadowali kilkuset nieprzytomnych zakładników.
Jednak mąż Wiktorii Kruglikowej ominął autobusy i z żoną na rękach
dotarł do stojących kilkadziesiąt metrów dalej karetek. Ułożył nieprzytomną Wiktorię w karetce, która natychmiast odwiozła ją sto metrów dalej, do Szpitala Weteranów Wojny po drugiej stronie ulicy. A Kruglikow pobiegł z powrotem. Na placu przed teatrem, gdzie składano zakładników, nie było go najwyżej dwie minuty.
- Gdy wrócił, nie zobaczył już córki - wstrząsa się Kruglikowa.
- Leżała na niej góra ludzkich ciał. Przecież ratownicy bez przerwy wynosili ludzi z wnętrza teatru i rzucali jednych na drugich. Na szczęście wiedział, gdzie ona jest, odwalił tych ludzi z góry.
Mąż Kruglikowej nie chciał się ze mną spotkać, a jego żona mówi, że
nie będzie nikomu o tym mówił ze strachu - w Rosji nie można bezkarnie
opowiadać takich strasznych rzeczy.
Opowiadał: przyszedłem, a Nastii już nie ma, pamiętam, że leżała, o,
tutaj - cytuje jego słowa żona, której reakcja władz jest obojętna. - Gdy ściągnął tych obcych ludzi, odnalazł ja. Ale ona leżała jak martwa, bez oddechu.
Załamał się, nie wiedział co robić. A tam miedzy górami ciął miotał się jakiś człowiek, być może lekarz. I ten mężczyzna krzyczy do niego: "Czego tak stoisz!". A on na to, pokazując na Nastie: "To moja córka, ona umarła".
Ten lekarz podbiegł, nachylił się i mówi: "Żyję. Bij ją po twarzy, odwróć twarzą w dół i nieś do karetki".
© FAN FM Trójmiasto
3 października 2003